O rysowaniu siebie „grubą kreską”

By | 5 czerwca 2022

Dawno, dawno temu, gdzieś na początku blogowania, wyrzucałam sobie, że jestem jakaś niedookreślona. Że chciałabym jak inni: „piję tylko zieloną herbatę a kawa tylko czarna bez cukru”, zamiast być tą, której prawie zawsze wszystko jedno. Wydawałam się sobie jakaś mdła, niezdecydowana, jakbym nie miała swojego zdania, nie wybierała. Marzyło mi się wtedy, że będę miała swoje TOP czegoś.  Z jednej strony: będę mogła siebie w każdej sytuacji dookreślić, powiedzieć, co dla mnie ważne . Z drugiej: będę mniej czasu spędzała na wybieraniu. Kremów, podpasek, herbaty, kawy.

Nie wiem, czy piszę klarownie. Chodzi mi o poczucie rozmycia, gdy chodzi o mnie samą. Może to kwestia przynależności właśnie (czytam „Przynależność”, wydaje się, że o to właśnie chodzi), przynależności do siebie samej i własnego miejsca w czasie i przestrzeni. Wśród innych. To trochę tak, jakbym chciała bardziej zarysować swoją tożsamość, bo wcześniej jakoś, w moim odczuciu, się nie udało. Nie było wielkiego buntu przeciwko światu, żadnych wielkich poszukiwań. A raczej poszukiwania były bardzo rozciągnięte w czasie, tak bardzo, że dopiero teraz mogę powiedzieć: oto ja.

Każdy człowiek jest pod pewnym względem podobny do wszystkich ludzi, podobny do niektórych osób i wreszcie niepodobny do kogokolwiek.”

Murray, Kluckhohn

Włożyłam mnóstwo pracy w odkrywanie tego, co moje. Bo w zasadzie wartości się odkrywa spod wielu warstw różnych doświadczeń, złych, dobrych. I wie się, po ciele się wie, że oto to jest mi bliskie. Moje.

Nie wiem, czy rozumiesz, o co mi chodzi. W skrócie; o to, że dookreślenie siebie i odkrycie wartości jest możliwe także później, po okresie nastoletnim. Że poczucie bycia „nie na miejscu” może ustąpić w wyniku dużych nakładów pracy własnej. W kontakcie z drugim człowiekiem, terapeutą. W zaufaniu biologii (no bo ona jakby nie było pokazuje, co jest dla Ciebie ważne).

Mało tego, kiedy już odnajdujesz się na swoim miejscu, jakoś tak umiesz się zdefiniować, narysować „gruba kreską”, to i zwykłe życie staje się łatwiejsze. Poświęcasz czas „raz a dobrze” na odkryciu tego, które podpaski, która herbata czy kawa i masz z głowy to ciągłe wymyślanie koła na nowo.

Kiedy ktoś Cię zapyta, co lubisz – wiesz. Wymieniasz  swoje TOP, niezależnie od okoliczności. Idziesz już zawsze w autentyczność, bo wiesz, że inaczej to szkoda życia.  Rysujesz się „grubą kreską” w czasie i przestrzeni.  Zaczynając, rzecz jasna, od tego, co dla Ciebie najważniejsze.

Tak, to najpewniej chodzi o przynależność do samej siebie/samego siebie. O byciu z sobą w wielkiej przyjaźni. O byciu sobą nawet wtedy, gdy możesz boleśnie odczuć skutki krakania lekko inaczej.

Ta praca nad sobą naprawdę się opłaca.

Opłaca się ryzyko bycia sobą.

Autentyczność to taki magnes i w zasadzie bardzo żałuję, że na autentyczność pozwalałam sobie jedynie w gronie najbliższych. Bo na zewnątrz sprawdza się przecież grubsza skóra. No i maska.

Teraz mam pewien rodzaj „wszystkojednyzmu”, ale nie taki jak wcześnie „wszystko jedno, jaka herbata”. Tylko wszystko jedno, gdzie jestem, bo zawsze  jestem sobą.

Ten nowy „wszystkojednyzm”  pozwala zaoszczędzić energię. Odsłanianie „miękkiego brzuszka” powoduje, że się narażasz, jasne. Na kpiny na przykład, że jesteś nadwrażliwa (“płaczesz na komediach romantycznych, serio?”). Zyskujesz jednak siebie i innych, prawdziwą relację.

Pięć lat temu trudno mi było powiedzieć, że uwielbiam Jamesa Blunta. Dziś otwarcie mówię, że byłam na czwartym koncercie i dotknęłam idola, serio. Że płaczę na filmikach ze zwierzątkami i mam bajzel w domu. Jest mi wszystko jedno, kto co pomyśli czy powie, bo ja jestem w zgodzie ze sobą.

Przez te 5 lat  studiów, 5 lat pracy nad sobą, 5  lat ekspozycji i ryzyka pokazania „miękkiego brzuszka” mogę uznać, że odwaliłam kawał dobrej, potrzebnej roboty. Nie muszę rozluźniać się w towarzystwie używkami (bywało), nie muszę robić coś na siłę, bo tak wypada. Ale jak wybieram, to wybieram naprawdę świadomie, po mojemu, na moich zasadach. Choćby to była kawa w sklepie. Albo podpaski.

Jasne, zdarzają się potknięcia, „stare” wychodzi. Niepewność wychodzi. Nawyki, ślady pamięciowe. Wtedy mam ten punkt wyboru, moment decyzji. Nawet wtedy, gdy „skuszę”, założe maskę, choć wcale nie musiałam, zgodzę się na coś „nie mojego”, to podnoszę koronę, no co zrobić, i wracam do siebie.

To post o niczym i o wszystkim i wrzucam go, żeby zostawić ślad dla samej siebie – mojej drogi.

Jeśli chciałabyś/chciałabyś napisać o swojej drodze, napisz proszę w komentarzu.

Podziel się :)