Dzieciństwo w PRL to jednak inne było. Człowiek był puszczony na żywioł. Etykiety od wódki brałam od panów , którzy pracowali na budowie. Pamiętam jak wyglądał ich barakowóz. Z koleżankami wymyśliłyśmy “żebranie” na Donaldy. Czasem myślę, że to niemożliwe, by tak było kiedyś.
Pamiętam, że fajną zabawą było skrobanie papy na dachach garaży. Świetnie się roztapiała na słońcu. Lśniła i marszczyła. Na rany przyklejało się babkę na ślinę. Za huśtawkę mogła posłużyć żerdź z barierki na dachach garaży. Na tej wygiętej z barierki żerdzi “sprężynowałam” nad ziemią. Skakałam z garaży.
Dziś nie do pomyślenia to wszystko. A jednak dzieciństwo ma swoje prawa i chce się wyrwać spod kontroli.
Wczoraj mój młody, zapalony rowerzysta, mówi tak:
– Mamo, chciałbym się w końcu zgubić w tym lesie. Już tak go znam. Chciałbym się zgubić.
Na co Starszy:
– Powinieneś raczej powiedzieć: chciałbym odkryć nowe miejsca.
Serce staje, bo z chłopakami jestem sama w domu, mąż w trasie. Co zrobię, jeśli nastolat zgubi się w lesie? Co on zrobi, gdy jednak zgubi się w lesie? Sama zgubiłam się dwukrotnie. Strach w oczach.
– Ale jak to zgubi??? Przecież…
I kazanie. A jak!
Starszy na to:
– I już wiesz, dlaczego powinieneś raczej powiedzieć: odkryć nowe miejsca!